Yuhu. Oto mój setny wpis.
W sumie oprócz matur, coraz bardziej walącej się przyjaźni, karmy, która jest ostatnio uberbitch i chujowych terminów najbliższych festiwali muzycznych to nic się ciekawego nie dzieje.
Ok. Po kolei.
Matura. Polski - mogłobyć lepiej. Ale jak zawsze wyniki wszystko zweryfikują. Angielski? W zadaniach zamkniętych straciłam jak na razie 2 punkty. Oczywiście na gramatyce, no suprise here. Teraz wszystko zależy od mojej rozprawki. We wtorek o 16:45 ustny angielski.
Waląca przyjaźń? Straciłam już nadzieję, że z sis kiedykolwiek będzie tak jak dawniej. Nie widzę tego po prostu. Ona się zmieniła, ja pewnie też. Ale ja podobno wydoroślałam, a ona wydoroślała tylko w jednym kierunku. $$$. Próbowałam ratować to wszystko jeszcze weekendem w Rożnowie, ale skoro tam nawet nie mogłyśmy się "zregenerować" to nie widzę tego w ogóle.
Karma is a bitch? Oj, w moim wypadku to jest delikatnie powiedziane. Najpierw, w Rożnowie minęłam się z M. dosłownie o 30 minut. Ja wyjeżdżałam, on przyjeżdżał. Wczoraj dostałam zaprszenie na jego parapetówę. Oczywiście, zostałam poinformowana o tym tak późno, że nie dało rady zamienić się w pracy. Jak jeszcze się okaże, że W. nie robi imprezy, albo mnie na nią nie zaprosi, to się wkurwię.
Co do festiwali. Kurwa jego jebana mać! Miałam nadziję, że My Chemical Romance będzie na Coke'u, a nie na Orange Warsaw. Kurwa. Kto robi w ogóle festiwale w połowie czerwca?! Jak przynajmniej połowa studentów jest w samym środku piekła sesyjnego?! Ale powiedziałam sobie, że pojadę. Na pierwszy dzień tylko, bo w sumie MCR i Skunk Anansie to jest to, co najbardziej chce zobaczyć. Któraś Warszawianka chętna przenocować Olcię (bo jakoś nie jestem przekonana czy wyrobię się na ostatni pociąg), a jeszcze lepiej by było jakby ktoś w ogóle się wybierał na tą imprezę, bo jak na razie jestem all alone.